Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tyle złota, kości słoniowej, bogactw wszelkich! Ta zachłanność! Chyba ci chłopi mają rację. Oto los, trudno się zdecydować. Wierzyć nie wierzyć — w co wierzyć? Położyłem książkę na dawnem miejscu, nie moja rzecz ją recenzować.
Wyszedłem przed dom, który podlewał Grzeszczeszyn wzdychając jak utrapieniec. Otaczała nas gęsta czerń. Pies skomlał w przybudówce, Grzeszczeszyn wyszeptał, sapiąc:
— Chyba burza spadnie tej nocy i drogę nam zmoczy, ale to nic, bo pewnie dalej konno pojedziemy, tylko skąd tu wziąć konie?
— Kupić trzeba będzie, nie można ciągle pożyczać!
— Ano zobaczymy, może Suchodolski nam sprzeda… Widział pan, jacy tu zbuntowani ludzie? Ile tu chwastu ludzkiego narosło! Ale nic, jedziem dalej… masz pan ognia?
— Mam — odpowiedziałem cicho.
— Przydałaby się jaka dziewuszka — szepnął mi prawie na ucho.
— Ach, co pan opowiada, tu w tej dziurze?
— Właśnie; tutaj w hotelu są, ale jedna z nich to kochanka Benjamina Branco, lepiej nie zaczynać. — Pozostają kozy.
— Cóż, pan zdaje się dzisiaj uciął sobie romansik z jedną…
— Właśnie, a pan myśli, że nie ma takich co lubią kozy? Pfiu, panie!
Zorjentowałem się, że wystawanie w nocy przed chałupą — i to w takiej ciemni, — oraz prowadzenie podobnych rozmów świadczy o mojem rozprężeniu duchowem.
— Chodźmy spać, gadamy głupstwa — szepnąłem.
— Ano chodźmy panie, burza będzie jak cholera, o, łyska się nad Suchodolskim.
Rozstaliśmy się.
Powoli rozbierałem się w dusznym pokoju, brudny blask świecy pełgał po ścianach, książka do nabożeństwa kusiła tanią teologją z parapetu okna, za drzwiami usłyszałem cichutkie