Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Janicki przysiadł ze zmęczenia, zakasłał się i obtarł czoło chustką.
Siedziałem zahukany tym potokiem słów i chociaż czułem, że ten człowiek mówi jakąś prawdę, w gruncie rzeczy nic mnie to wszystko nie obchodziło. Nieważne sprawy nieważnych ludzi. Grzeszczeszyn przycupnął w kącie z neutralnym uśmieszkiem na swej charakterystycznej twarzy. — I oto wybrałem się w podróż, w przygodę… Po chwili milczenia charknął syn Smyków, objechał łapą po obfitej gębie i zaczął:
— Tutaj oni chcą tem chłopstwem za łeb wodzić bo w kraju już u tego chłopstwa żadnego posłuchu nie mają. Tak się tu i zjechali. A poczynają sobie z nami jak z jakiem bydłem, jakbyśmy oczy w portkach mieli. Już z niczem się nie liczą! Taki Weiss, werbista, ze szwabów, psia jego mać!... Kawalerzysta — łapie konia i pędzi galopa trzydzieści kilometrów, koń mu pada przed kościołem, a on do chłopów powiada: „o, widzicie! bydlę padło a ja na czas zdążył służbę bożą odprawiać“. I śmieje się, i włazi do kościoła jak do jakiego biura. A tu wiadomo, koń czy inne bydlę to dla chłopa jakby członek rodziny, to żywiciel, i jak z tem niewinnem bydlęciem taki miłosierny duchowny postępuje. Ale to jeszcze nic! Po mszy każe sobie przynieść puszki z datkami i pieniądze na oczach wszystkich, na ołtarzu liczy; — jak jaki kaboklo w wendzie. Tak, jakby tego nikt nie widział! A to przecież i wstyd człowiekowi, że go za takiego ciemnego uważa!
Znów przycichli. Argumentacja, rzeczywiście — sugestywna. Właśnie Grzeszczeszyn rzucił niepewnie: — „Ksiądz też jeść musi“…, kiedy do pokoju wszedł boczkiem młody chłopak, blondyn z loczkiem na czole i ludzie zaraz umilkli. Młodzieniec szarmancko mi się ukłonił, mocno uścisnął rękę, rozsiadł się swobodnie i powiedział wesoło:
— Te ateusze, to pewnie panu tutaj życie zatruwają swemi bajdami! Oni myślą, że tutejszy ksiądz, to to samo co w Polsce,