Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wie pan, to przypadek... Mogę zapłacić, cisnąłem kamieniem na chybi trafi!
Zapanowało milczenie. Podszedł Suchodolski, poruszył nogą gołębia i powiedział:
— Trzeba go zabrać do kuchni. Nudzi się pan czy co? Trudno... A ty z tą procą wynoś mi się, jeszcze komu oko wybijesz!
— Ile taki gołąb wart, ja chcę zapłacić — zagadnąłem niepewnie.
— Niech pan już zostawi, szkoda mówić — odpowiedział Suchodolski.
Wybąkałem coś, przepraszając i, nie zatrzymywany, wymknąłem się z wendy. Szedłem w fatalnym nastroju, jakiś speszony tem bzdurnem zdarzeniem, ośmieszony. Zrobiło się ciemno, wokół nikogo, droga do chałupy Smyków stała się dla mnie tajemnicą. Do wendy nie wrócę, spaliłbym się ze wstydu. Co im na tym gołębiu znów tak zależało? Dziwne! Tłukłem się w ciemnościach po oślizgłym gruncie, otoczony poruszającemi się bryłami. Coś tu jest niepokojącego. Przeklęty los, same idjotyczne przypadki. Nagle musiałem przystanąć przed czemś, co mówiło:
— A ty szelmo... zimno ci tu, paś się paś... a ty kosmatku... tytyty!...
— Kto tu jest! — wrzasnąłem.
Spod nóg równocześnie: coś się wyrwało, beknęło i dało susa w czerń. Jednocześnie wydłużyła się ludzka sylwetka.
— A to pan, panie… co pan tu robi?
No tak, to był Grzeszczeszyn, stał przy mnie, mówił:
— Wyszedłem pana szukać, bo tam z kolacją czekają, a po drodze spotkałem kozę, a ja lubię — panie — zwierzęta domowe i nie mogę wprost przejść, żeby się trochę nie podroczyć. Chodź pan do chałupy, za mną, bo mi pan jeszcze wpadnie w jaką dziurę.