Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mi. Jadłem w spokoju, daleki od złych myśli. Piłem kawę z blaszanego kubka, paliłem i przyglądałem się Grzeszczeszynowi. Był spocony, kostropaty na twarzy, fakonem czyścił sobie paznokcie.
Popołudniu przeszła nad Tereziną burza, kozy beczały, zrobiło się ospale z przymusowego lenistwa. Leżałem na łóżku, ubrany, w butach. W krzakach za oknem opadały krople z liścia na liść, zmoknięte kury poruszały się niemrawo. Przez uchylone drzwi widziałem pogrążonego w notatkach, Grzeszczeszyna. Co robić u licha — nuda, spić się chyba?! — Ale z kim? Grzeszczeszynowi alkohol nie służy. Leżę bezmyślnie wpatrzony w sufit. Wcale nie jest znów tam tak nieciekawie; jakieś ornamentacje, gęby, okręt, zwierzaki — a wszystko z niczego: wapno na deskach, trochę włosia z pendzla. Oto życie moje szalone, wymarzone podróże po zamorskich krajach! Przygoda! Chwytam się na wewnętrznym dialogu: — Poco masz się spijać, nie myśl o głupstwach, nie leń się, pocoś tu przyjechał? Obserwuj, patrz, poznaj myśli tych ludzi, może warto. — Jakich ludzi, jakie myśli? Wiem już co powiedzą: „A, żyje się jakoś panie“. Albo: „ksiądz ten wyzyskuje, ogłupia naród“. — A nie możesz to rozejrzeć się w naturze? egzotyzm przecież, obce, ciekawe!
Zrywam się z łóżka i wychodzę przed dom. Już po deszczu, pojaśniało. Senny muł czochra mordę o pniak. Nad przysadzistemi domostwami snują się dymy, pachnie spalone drzewo, ścieżka biegnie kręto poprzez wyleniałą trawę, błyszczą kałuże, czerwonawo, lśniące liście palmy wychylają się zza chałupy, cicho i pusto jakoś. Idę ścieżką, bez celu. W oddali, na prawo — cztery litery T — cztery piniory; na lewo — olbrzymi, leśny pagór. Na to wszystko spływa barwiczka z nieba. Brudny szkarłat. Pogrążony w nieciekawych rozmyślaniach, mętny spacerowicz po mokrych wertepach, podszedłem mimowoli pod wendę Suchodolski & Srokoń. Zatrzymałem się przy słupku,