Strona:Z ziemi chełmskiej (Reymont) 093.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pamiętywania. Nie śmiałem przerywać modlitewnego nastroju i milczenia.
Upał tego dnia był nie do wytrzymania. Niebo wisiało białawą, rozpaloną blachą, i słońce lało takim warem, że konie ledwo już się wlokły, a rozprażona cisza pól ogarniała niezmożoną sennością. Cały świat omdlewał w słonecznej pożodze. Kłosy zbóż ciężko zwisały nad drogami; samotne drzewa, opłynięte białawym, rozedrganym skwarem, stały podobne do płomienistych wybuchów; nawet cienie leżały pokurczone, niby liście, powiędłe z żaru. Rozżarzone, migotliwe światło wyżerało oczy, kurz zapierał piersi, oddychało się duszącą spiekotą, parzyła ziemia, parzyło powietrze, parzyło wszystko. Drogi leżały puste i wyschnięte, na polach nie ujrzał ani żywej duszy: lipcowe popołudnie spędziło wszystkich pod strzechy. Zamilkły ptaki, nawet skowronki nie dzwoniły, a tylko czasem przeleciała nizko nad ziemią wrona z rozziajanym dziobem, gdzieś w żytnich puszczach zawołała przepiórka, lub furknęły młode kuropatwy.
— Daleko jeszcze mamy do Chełma?
Nie mogłem już znieść milczenia.
— Niedaleko — ocknął się prawdopodobnie. — Zdążymy ze słońcem.
Na szczęście wjeżdżaliśmy w jakiś las, gęsto podszyty, i w rowie zalśniła woda, do której konie same skwapliwie skręciły.
— A możebyśmy przeczekali upał? — proponowałem, ledwie już żywy.
— Dobrze. Konie wytchną, i człowiek rozprostuje gnaty.