Strona:Z ziemi chełmskiej (Reymont) 051.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie zabili go, ale za to dłużej musiał się lizać z ran i ciężej przychodził do zdrowia. A jakby na tem większą niedolę nieszczęśliwych na Koniuszewską, będącą w tym czasie już w ósmym miesiącu ciąży, zwrócił szczególną uwagę strażnik i często zaglądał do wsi, rozpytując się bardzo troskliwie o czas jej rozwiązania.
Zaraz na drugi dzień po urodzeniu się tęgiego chłopaka spadł na nich strażnik, jak sęp żarłoczny, z nakazem, żeby mu dziecko przynieśli do ochrzczenia.
Koniuszewski struchlał, ale matka, chociaż jeszcze chora, zaczęła krzyczeć:
— Nie dam na prawosławne dziecka! Uduszę je własnemi rękami, a nie dam!
Strażnik odszedł, i nazajutrz wezwano Koniuszewskiego do gminy.
— Ja Polak i katolik, to i mój syn będzie taki sam! — odpowiadał krótko i twardo.
Posiedział za to parę dni w kozie, dostał parę razy w zęby, ale nie zmiękł.
W jakiś czas później wezwano go do Białej. Siedział w kryminale wraz ze złodziejami przez dwa miesiące i, chociaż próbowano złamać jego upór na różne sposoby, nie ustąpił i dziecka w cerkwi nie ochrzcił. Wrócił tylko z więzienia jakoś srodze opuchły, posiniaczony i z powybijanymi zębami. Powiadał potem przed sąsiadami, że zdrzemnął się na wozie i zleciał na twardą grudę drogi...
Spróbowali z nim innej metody: musiał płacić za każdy dzień zwłoki po pięćdziesiąt kopiejek.
Płacił cierpliwie, myśląc, że na tem skończą się jego biedy.