Strona:Z jednego strumienia szesnaście nowel 271.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nastrój podniosły wzmagały dwie okoliczności, bardzo odmiennego rodzaju.
Najpierw, całą Jabłonnę wypełniała dla mnie światowo-rycerska postać księcia Józefa Poniatowskiego. Z okna izby zajezdnej przyglądałem się bramie żelaznej, wiodącej do jego niegdyś parku. Przy podjeździe leżały tam dwie olbrzymie kule kamienne; przez kratę było widać zwężającą się perspektywicznie aleję nagich, skostniałych od mrozu, drzew parkowych. Zdawało mi się nieraz, że z mgły, przesłaniającej głębię parku, wysuwa się bez szmeru biały łabędź sani książęcych, a na nim młodzieniec w burce, z małymi na rumianej twarzy »bakenbardami«, z oczyma ciskającemi błyskawice...
Drugą, podniecającą mnie okolicznością, był fakt, czy też pogłoska, że »austeryę« w Jabłonnie trzymają dwie siostry — baletnice. Dla piętnastoletniego estety, baletnica, ballerina, była czemś prawie nadziemskiem. Zaprowadzono mnie raz do teatru na balet »czarodziejski«, i wyrobiłem sobie wówczas przekonanie, że baletnica jest czemś pośredniem pomiędzy Mickiewiczowską Świtezianką a Wergiliuszową Nimfą...
Ciemne, wysokie drzwi lekko skrzypnęły; ukazał się Josek, granatowy od zimna, w długiej, obszarpanej opończy, z wielkim biczem w ręce.
Pokornie stanął przy progu, bicz z ręki do ręki przełożył, zakaszlał...
— Żymnoo... — wyrzekł przeciągle, drżąco, zwracając mowę razem do wszystkich i do nikogo.
Nikt nie spojrzał nań nawet.
Zaszurał ciężkiemi buciskami, biczyskiem w podłogę zastukał — jakby dla zwrócenia na siebie uwagi.
— Żymnooo... Wielgie żymnooo — powtórzył nieco głośniej, ale zawsze z powściągliwą pokorą.