Strona:Złoty Jasieńko.djvu/336

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zya dzika staremu, ot pójdę! dziwów nie dziwów, ale świéżego powietrza i starych wspomnień szukać po świecie.
Wdziawszy ciepłą surducinę, wyszedłem powoli za miasto, na wzgórza i w zarośla aż nad rzekę.
Mówię ci Wilmuś, nie pamiętam w życiu piękniejszéj nocy, choć wiele ich przeżyłem wiosennych, majowych, czerwcowych, po lasach i błoniach, za młodu, kiedy się to w głowie i w sercu paliło.
Cisza w powietrzu, zapach drzew, słowiki zawodzące opętane trele, niebo pogodne posiane gwiazdami, kiedy niekiedy smugą jasną przecięte, gdy się z nich któréj wysoko wisiéć sprzykrzyło, w dali szum rzeki, szeptanie lasu tajemnicze, coś tak wielkiego, uroczystego, mówiącego do duszy, że mi się płakać chciało, Boga chwalić i umiérać. Byłem rozczulony, szczęśliwy, rozmarzony jak młokos.
Usiadłem na kamieniu wpośród czeremch okwitających które mnie wonnemi gałęźmi oblanemi rosą objęły. Nademną sterczał stary, na pół suchy jak ja, zamyślony dąb. Pod nogami pozamykane kwiatki drzémały w trawach. Zaczęło powoli dniéć, szarzało, niebo coraz szerzéj się rozjaśniało, z cieniów nocnych kształty w początku niewyraźne wydobywały się coraz silniéj, ale jeszcze jakby ciepłą mgłą oblane. Słowiki zmęczone cichły, ale