Strona:Złoty Jasieńko.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kowywał zawsze odwiédziny, żeby sam miał powód napić się bawara którego lubił. Tyle téż tylko w życiu zgrzeszył kłamstwem i chytrością.
Gdy stary Tramiński, wszedł jak zawsze, poprawiając kosmyki owe włosów, opadające na kołniérz, drżący od chłodu i zmęczony, pan Sebastyan począł od uściskania i śmiéchu.
— Hej! hej! zawołał, mój ty poczciwy, kochany gryzipióro, jacy my obydwa głupi! aj! aj!
— No! no, może to po połowie i prawda. Ty nie, ale ja, nawet pewno nie byłbym taki goły na starość, gdybym miał za grosz rozumu.
— Kochanie, odparł rzeźnik, nie mamy sobie nic do wyrzucenia, dobrzyśmy obadwa, wierz mi.
— No, no — a cóżeśmy to popełnili? spytał Tramiński.
— Czekaj, powiem.
— Ale bo mnie niecierpliwość bierze dowiedziéć się, com przewinił.
— Póki piwa nie przyniosą, nie powiem.
Piwo wszakże prawie natychmiast nadeszło; p. Sebastyan pociągnął odrazu pół kufla, Tramiński skromniéj, z oczyma wlepionemi w gospodarza, oczekując ciekawego zwierzenia.
— Prawda, kochanie — rzekł Sebastyan, że po owém śniadanku pod karasiem przyszedłeś mi śpiéwać pochwały mecenasa? Uściskał cię, nakarmił, zaprosił, i tak ujął za serce, żeś go odrazu