Strona:Złoty Jasieńko.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szczęśliwi bywają litośnemi) i rotmistrz dopomagali mu miłosiernie, do odegrywania téj sceny.
Po chwili wszedł śmiejąc się w progu jeszcze prezes i poszedł uściskać mecenasa nader czule. Towarzyszył mu Mylski ze szkiełkiem w oku i rękami w kieszeniach, wyglądający już na pana domu i zupełnie bez ceremonii.
Prezes mrugnął na Szkalmierskiego, poprowadził do swojego pokoju. Tu opatrzywszy dobrze drzwi, stanął w środku i załamał ręce.
— No widzisz co się tu dzieje! zawołał, ta kobiéta bez serca, bez sumienia, sprowadziła swojego rotmistrza Zawałę i żartuje ze mnie, z danego słowa, z mojego przywiązania!!
— Ale panie prezesie dobrodzieju, odparł Szkalmierski — już na to podobno niéma ratunku, daj im pan pokój. Ja tylko na pociechę panu powiem, że do odebrania tych sum neapolitańskich bardzo daleko, że testament tak zrobiony iż tylko do dochodu ma prawo.
— Tylko do dochodu!! podchwycił chciwie stary — tylko do dochodu!! wieleż tego dochodu?
— A no, myślę że wyniesie czterdzieści kilka tysięcy.
— Piękna to jest rzecz, a kapitał...?
— Tego ani ukąsić, dodał mecenas cicho.
— A testament pewny?