Strona:Złoty Jasieńko.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— No! no! testament! rzekła — testament, niech będzie testament.
Mecenas nieprzywykły do tak dzikiego i surowego obejścia, człowiek gładki, w surduciku obcisłym od Chabou z Warszawy, marzył, trząsł się i nie mógł trafić do końca. Patrzył na pannę Felicyą — która w końcu najniespodziewaniéj rozśmiała mu się w nos.
Szkalmierski poczerwieniał.
Nagle ta osoba ciągle tak milcząca, poczęła szybko mówić, patrząc mu w oczy z rodzajem obłąkania.
— Tak — testament, otwórzcie testament, otwórzcie trumnę, otwórzcie ciało, kiedyście przyjechali szukać piéniędzy, tylko piéniędzy. Kapitan może co połknął umiérając? cha! cha! Póki żył nie było nikogo, nie dowiadywał się nikt, nie znałam pani siostry, a teraz siostra się znalazła, naturalnie — testament! ha! ha!
Usiadła na krześle i spuściła głowę.
— Czy pan masz siostrę? czy pan masz ojca??
Mecenas pobladł słysząc to gwałtowne pytanie; mruknął coś niewyraźnie.
— Zgłoszą się zapewne do pana po śmierci, gdy napiszesz testament! ha! ha!
Splasnęła w szerokie dłonie.
— Ale naturalnie, pocóż familia? po to aby były spadki. Wszak i do mnie jak będę w trumnie