Strona:Złoty Jasieńko.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

puścić, żeby żyjąc ze starym, panna Felicya się nie dopilnowała, będąc tak chciwą jak ojciec?
— Na cóż się te bogactwa jéj zdały? zapytał mecenas; jest niemłoda, ułomna podobno.
— Jest stara i kaleka — przerwał Rylski, jest poczwarna, ale téż piéniądz jedyną jest jéj pociechą, niéma rodziny, niéma nadziei przyszłości.
Mecenas się zamyślił.
— Jak sądzisz kolego? czy nie wypadałoby mi pójść się naprzód samemu jéj zaprezentować z listem od siostry, a was prosić abyś sądowych delegatów wezwał na południe dla otwarcia testamentu.
— Bardzo dobrze, idźcie się rozpatrzcie, rzekł uśmiéchając Rylski — ja wam ztąd dworek pokażę, ot tam w ulicy ku końcowi, najbiédniejszy z pozoru, gdzie sztachety opadły.
— Ale to będzie zawcześnie?
Rylski się rozśmiał.
— U kapitana i kapitanównéj dzień się zaczyna od brzasku a kończy z zachodem słońca, ceremonii tam niéma. Możecie iść kiedy się wam podoba.
Mecenas westchnął.
— Ciężka sprawa, rzekł — jeśli jest testament.
— Ba! w testamencie może się znaléźć jakaś nieformalność.