Strona:Złoty Jasieńko.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Rylski spojrzał bacznie na mecenasa, jakby się namyślał tymczasem co odpowiedziéć. Cały jestem na usługi, rzekł po chwili.
— Objaśnijcie mnie najprzód proszę, jak te rzeczy stoją.
— Powiem wam o ile znam, powoli rozpoczął adwokat podając cygaro, które starannie wybrał z jakiegoś wydobytego pudełka. Znaliście kapitana?
— Nikogo i nie wiem nic.
— Mam mówić otwarcie?
— Zdaje mi się, uśmiéchając rzekł mecenas, że inaczéj na nicby się nasza konferencya nie przydała. Potrzebuję zdać sobie sprawę z położenia.
— Nie wiecie więc kto był kapitan?
— Nie mam wyobrażenia, słyszałem tylko że był skąpym.
— Skąpym!! rozśmiał się Rylski, skąpym, nie! ani nawet skąpcem, co już więcéj znaczy, ani sknerą, ani kutwą, to są jeszcze wyrazy malujące oszczędność śmiészną, a kapitana skąpstwo było posunięte do szału i okrucieństwa, do tragiczności. Kapitan miał majątek który sprzedał od lat wielu, osiadł w dworku tutaj i trudnił się — lichwą.
Żył tak że się literalnie zamorzył głodem i że ile razy był chorym, doktór zamiast lekarstwa we flaszkach przepisywał mu buliony. Tę namiętność przelał on na córkę, pannę Felicyą, która razem