Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rogieluk, masyno, wiesz-ty — ja jeden mam prawo do ciebie. Nikogo ty, chudziaku, drugiego nie masz już na świecie. Słuchaj, będziesz kóniem jak Bóg przykazał?... Rogieluk, Rogieluk! Rogieluk! Ooo, jak mu się to ślépie do mnie wyiskrzyły! Poczuł, żem jest człowiek sprawiedliwa dusza. Własnym chlebem go wykarmiłem, od gębym se odjął, a jemu dawał. Matka się jeno oglądała i rżała z radości... Rogielka moja! Drugiej takiej kobyły nie będzie już na świecie... Skończyło się teraz — insza moda! Uprząż na kónie, pożal się Boże, — léjce z białych nici, bo rzemień śmierdzi tym delikatom!... Przepadły na świecie kónie, przepadli stangreci. Ostatni my, ja i Rogieluk: ón ma koler, a ja — pijak! Niechże-ta!
Tu jest sprawiedliwość — tfu! Człowiek bez kieliszka gorzałki co za stangret — hę? Kóń bez ognia — to samo z przeproszeniem, co świnia. Ho, ho, niedoczekanie wasze, żebym ja się odrzekł i nie wypił swego! (Zapala się gniewem i mówi dalej): Żebyście wy mnie posiekali na kiełbasę, a sami na łbach stawali, to ja wypić muszę! Juści mam prawo podług kóżdej sprawiedliwości, jakom powinien mieć ogień na równi z tymi kóńmi, co nimi powożę! Ja wam nie będę siedział na koźle, jak malowana lala! Do dyszla taki