Strona:Wybór pism Mieczysława Romanowskiego Tom I.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Usiadł i ręką podparł siwą głowę,
Myślą rozwinął przeszłych dni osnowę;
I ujrzał siebie w dragońskim szyszaku,
Konno z Rewerą[1] na stepowym szlaku;
Wojował z młodu, gdyż bywał burzliwy;
I wspomniał sobie tatarskie cięciwy,
I jako z wojny wrócił do rzemiosła,
Jak go znów wojna aż za Boh zaniosła,
Potem na Szweda, — Chocim, — Kozaczyzna...
I spokój, — powrót, — na głowie siwizna,
Praca — śmierć dzieci... Dalej już nie szuka,
Spojrzał: z nich jedna została mu wnuka...
I westchnął: „Wszystko, dzieci, bożej woli!
Aleć On naszej pofolguje doli;
Jak pomnę, różnie bywało już z nami —
Toż koniec będzie i z tymi Szwedami.“

Lecz babka przerwie: „Na Chrystusa rany
Milczcie! Na górze Szwed kwaterowany.
Strach, jak mróz ostry, idzie mi wskroś duszy —
Bójcież się Boga, ściany mają uszy —
Podsłucha — i cóż? jakiż wtedy opór?
Wezmą was, głowy podacie pod topór,
I w grób; a my co? my z Basią, sieroty,
Musiałybyśmy iść pod ludzkie płoty.
Bodajbym tego nigdy nie dożyła!“
Umilkła i krzyż na piersiach złożyła.

Dziewczę spokojnie słuchało rozmowy,
Lecz, zda się, babki urażona słowy,
Wstała — rumieniec wykwitł na jej licach,
Skier dwoje żywo spłonęło w źrenicach,
I rzekła: „Babko, nie miejcie obawy,
Pan Oskar dzisiaj na zamku ma sprawy.
Widziałam, jako tu przyszedł z rozkazem
Trębacz, — a potem do Sztajna szli razem
W miasto. On, — choćby słyszał dziadka mowy,
Pewnam, — nikomu włos nie spadłby z głowy.

  1. por. wyżej