Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.XI.djvu/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

317
ONGI.

Spytków... ja muszę stać na boku... ja... to moja tajemnica, dodał żywo. Może być, że przyjdzie chwila, w któréj ci powiem wygrywającemu: „Nie pójdziesz daléj!” w któréj ci zapłacę trud i odbiorę wszystko... a może za liche wynagrodzenie oddam ci Mielsztyńce.
— Więc ja mam pracować i łożyć na niepewne? spytał Repeszko. A na cóż mi się to zdało? Będę ważył, płacił, poił się nadzieją, a potém...
— A potém ci łup wydrę może z przed paszczy? przerwał Jaksa; ale ci zapłacę sowicie, — słyszysz? zapłacę! O co ci idzie?... Zapewnisz sobie prawnie i znój i koszta.
Repeszko stał milczący, w niepewności wielkiéj... zawracało mu się w głowie.
— Dla czegoż pan cierpiałeś biedę dotąd, mogąc...?
— Nie mogłem!... zawołał popędliwie Jaksa.
— Dla czego? dla czego? Jak ja dziś, podjąłby się był sprawy kto inny. W tém jest coś ciemnego...
— Tak... i to pozostanie ciemném na zawsze, rzekł śmiejąc się szydersko kasztelanic. Dopóki żył Spytek, jam o głodzie śmierci jego czekał; wiedziałem, że jestem narzędziem zemsty bożéj i że się jéj doczekać muszę... Z resztą, słuchaj Repeszko: nie chcesz... nie ma roboty, weźmie ją kto inny... Wolałbym ciebie, boś ty cierpliwa pijawka, która gdy się raz do ciała przyczepi, wyssie z niego ostatnią krwi kropelkę.
Gospodarz zadrżał, czując się odgadnionym, a nie pojmując jak tu, w obcéj stronie, gdzie go nie znano, gdzie niczém nie zasłużył na taki rozgłos, mógł go ktoś znać tak dobrze... Złożył ręce, podniósł oczy