Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.XI.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

237
ONGI.

Repeszko, który był już kieliszek ujął, postawił go z wolna.
— Słuchaj! życie mi tu obrzydło! zawołał Jaksa. Ja ludzi nienawidzę tu, oni mnie nie cierpią. Odłączony, samotny, zabijam się myślami; nie mam czém żyć, bo mi brak celu, nadziei, jutra... Chcę pójść gdzieś w świat, daleko... Zostało mi z dawnéj zamożności ot to gniazdo, które burza rozbiła; trzymałem się w niém długo, myślałem, że tu umrę, i że trumnę moją wrzucą do pustéj kaplicy ostatnią. Ale już mi wyżyć ciężko, muszę to raz skończyć. Nie doczekam, czego czekałem. Sprzedam ci zamek cały, jak go widzisz, dwór, ogród, grunta... Kupuj!...
Repeszko, słuchając, usta otworzył. Propozycya była tak w swoim rodzaju dziwna, niespodziewana, osobliwsza, iż z razu nie umiał na nią wcale odpowiedzieć.
Upłynęła długa chwila milczenia.
— Ale szanowny kasztelanicu! odezwał się pan Repeszko, rozważywszy nieco o co chodziło: chciéj z łaski swojéj, nie obrażając się, pomiarkować, na co się mnie to zdało?
— Jak to? zamek taki przepyszny?
— Ale, choćby w istocie był najwspanialszy, cóż ja z nim robić będę? Od Studzienicy ogromny kawał... ni przypiął ni przyłatał. Toż naturalnym nabywcą powinien być albo dziedzic teraźniejszy Rabsztyniec...
Jaksa ramionami ruszył i splunął.
— No... albo Spytkowie, którymby to fundum mogło z biedy do Mielsztyniec...
Począł to mówić Repeszko w najniewinniejszéj myśli, nie przewidując wcale, iż samo imię Spytka zrobi na Jaksie wrażenie tak okropne, tak niespodzia-