Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.XI.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

115
SFINKS.

Nareszcie jednego dnia, gdy Jagusia nie mogąc sama wyjść z domu na przechadzkę, wyprawiła ich zostając z jedną z przyjaciółek młodości, Mamonicz przełamał kilkomiesięczne milczenie i spytał:
— Powiedzże mi co o sobie, o swoich interesach; masz ty pieniądze?
— Nie pytaj mnie o to, odparł Jan.
— Znowu ci brak, to pojmuję, ale jak utrzymywaliście się dotąd?
— Pożyczałem, rzekł Jan cicho.
— A! pożyczałeś? spytał żywo Tytus: gdzie? u kogo? u Żydów może?
— Nie, po większéj części u Żarskiego.
— To prawie na jedno wychodzi, z zapałem odezwał się Mamonicz. Jemu chce się reszty twoich obrazów; potrzeba mu oddać. Mów, mów mi szczerze: ileś ty mu winien?
— Wiele! Będziesz się dziwił i gniewał, nie powiem. Ale Jagusia chora, nie dogodzić jéj w tym stanie byłoby okrucieństwem, ciągle jéj przypominać o oszczędności nie podobna. Sam wyznaj. Bawię ją i kołyszę nadzieją roboty, zarobku, a o pożyczkach nic nie wspominam, taję, muszę.
— Lecz czémże je zapłacisz?
— Żarski może wziąć obrazy, sam mówiłeś.
— Tak, ale w jakiéj cenie! za nic.
— Miałżeby być tak chytrym, tak..?
— Dodaj: podłym; więcéj niżeli myślisz. Tymczasem Mruczkiewicz i Perli podchwycili jedną robotę, która ci przystać mogła. Cały kościółek kapucyński, nowo na miejscu spalonego założony o kilkanaście mil ztąd.
— Co mówisz!