Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.XI.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

107
SFINKS.

Perli myśląc biedz zaraz do Bernardynów, Mruczkiewicz chcąc jak najrychléj zaprzeć mu tam drogę, — na pozór jednak obojętni.
W pół godziny późniéj spotkali się nos w nos na korytarzu kks. Bernardynów.
— A! pan tu!
— I pan!
— Mam interesik.
— Ja mam tu w nowicyacie krewnego mojéj żony, rzekł szybko Perli: chcę go odwiedzić.
— A! a!
Stanęli przeciwko siebie pomieszani srodze.
— Po co te udawania? spytał wreszcie z przymuszonym uśmiechem Stanisław Perli. Szedłeś mi szyć bóty.
— Nie przeczę! a ty podemną trawę kosić?
— No! niechaj. Ale kiedy tak, nie damy sobie rady; zgódźmy się.
— Jakaż tam cena téj roboty?
— Dość znaczna, ale potrzeba potargować się o nią. Tu nie konwent płaci, ale pan; konwent ma także składki.
— Co ci dam?... Powiedzże mi wprzód co ja wezmę?
— Dziesiąty procent dasz?
— Faktorski!
— Śmiesz mówić! obrażasz mnie waćpan! Co to jest, mości panie?
— Słowo obraża go, a rzecz to nie?
— No, idźże sam rób swoje interesa, i dajmy sobie pokój.
Już się rozstawali, gdy Perli zmiarkowawszy, że nic nie wywojuje z lisem, dogonił odchodzącego i po