Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.XI.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

105
SFINKS.

— Nie wiem! odparł Perli, a w duchu pomyślał: „Jużcić będę.” A ty?
— Należałoby być. Powiem ci, jestem ciekawy, dorzucił Mruczkiewicz. Jego wielkie obrazy radbym zobaczył, ludzie chwalą. I tobie nie zawadzi, zawsze coś tam liźniesz! Bo to wy koledzy w jednym rodzaju pracujecie! mówił z intencyą szyderską.
— Maluje też on i portrety, i bierze za nie po sto dukatów, rzekł Perli niby nieumyślnie. No, a kiedyż tam być myślisz?
— O! nie mam się tak czego śpieszyć.
— Ani ja!
— Jakże ciebie zastał?
— Jak? malującego, rzekł Perli.
— A żonę?
— A! (tegoś to chciał się dowiedzieć! pomyślał) Żona tylko się na chwilę pokazała.
— (Wiem już jak weszła, mówił do siebie Mruczkiewicz: pewnie z pięściami do góry i piorunami w gębie). Głośno dodał: I cóż?
— I nic! poznał ją. A twoja?
— A! do mojéj chodził aż do jéj pokoju!
— Hm! a jakże ją zastał? spytał złośliwie Perli, udając życzliwą tylko ciekawość, ale w istocie chcąc się odciąć i odpłacić, wiedział bowiem, że z domu Dubińska bywała niekiedy pijana do nieprzytomności.
— A! zwyczajnie nad dziećmi i gospodarstwem.
Gdy się już mieli rozstawać, Mruczkiewicz cicho szepnął Perlemu:
— Wiem o robocie! coś dobrego!
— Gdzie?
— Dyabła ci powiem! Co mi dasz?