Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/313

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

305
SFINKS.

gi! Cała historya ojca opisana była w tym liście z ohydnemi dodatki. Rzucił go w ogień, nie doczytawszy, oburzony protektor, z obojętnością wielkiego pana ruszywszy tylko ramionami. W ulicy namówieni chłopcy spotykali go co chwila, proponując mu pomalowanie powozu lub drzwi. Przechodząc, spotykał złośliwe spojrzenia wymierzone ku sobie. Ale wszystko to Jan, w téj chwili cały zajęty kasztelanową, zniósł łatwo i niewiele na tém cierpiąc.
Następne posiedzenia malarza wielce były pierwszemu podobne; w godzinie malowania zwykle mąż odchodził, zostawali sami, rozmowa urywała się lub ciągnęła powolnie; ale wzrok, w którego potęgę wierzyła kobieta, trapił Jana bezustannie.
Wzrok ten, przy dość często obojętnéj rozmowie, był niepojętego znaczenia; oczy mówiły całkiem co innego, co innego usta. Jan zrozumieć téj antytezy kobiecéj nie mógł. Czasem piękna pani doprowadzała rozmowę do stromych brzegów, z których łatwo upaść było na kolana i powiedzieć co się w sercu dzieje; ale w chwili niebezpiecznéj, zimno zrywała się z miejsca i stawała znowu kasztelanową. Były to męczarnie słodkie, ale niemniéj męczarnie. Jan śpieszył z portretem, sam pomiarkowawszy nareszcie, że to do niczego doprowadzić go nie może krom boleści zawodu, że służy za jakąś igraszkę. Ale absolutna jak kobieta, pani Elwira nie dozwalała pośpieszyć z robotą, nie pozwalała wziąć portretu do domu, ciągnęła posiedzenia umyślnie.
Jan u siebie, zupełnie z pamięci, odmalował jéj portret drugi, robiąc z niego fantastyczną głowę, ubraną w laur i ze stosownemi akcessoryami. Był to rodzaj Sybilli.