zręcznie, że nikt juź nawet nie zajrzał do malarni artysty.
On czekał tylko, póki nie wyjdą owe piętnaście obciętych dukatów, gotując się sam i przez swych wysłańców ponabywać resztę obrazów za lichą cenę.
Tymczasem kolledzy malarze, wydrwiwali przybysza, nie widząc nawet jego robot, i wymyślając na niego najdziksze potwarze dla obrzydzenia. Jan w kilka dni widząc, że wystawa była próżna, zamknął się znowu, i postanowił nie dopuszczać więcéj nadaremnie błota tylko nanoszących ciekawych.
Rzucił się do pracy, jak do jedynego lekarstwa na boleść, i dopóki stawało pieniędzy, malował od rana do wieczoru; znużony wychodził błąkać się nad Wilią.
Od dwóch czy trzech dni, równie ubogi i biedny snycerz, krajowiec z Włoch przybyły, a jako krajowiec odepchnięty wszędzie, gdy właśnie dla restauracyi katedry sprowadzono Włochów, przywiązał się z namiętną radością do Jana. Obaj razem będąc, mówili przynajmniéj o Włoszech, i pocieszali się podzielając myślami. Obaj narzekali na powrot do ojczyzny, gdzie artysta, poeta, im bardziéj artysta i poeta, tém pewniejszy umrzeć z głodu, nędzy i niepoznania. Tymczasem bazgracze umiejący pochlebiać, płaszczyć się, uniżać i przemawiać jak kto chciał, robiąc co się komu podobało, bez pojęcia sztuki, bez myśli, bez sumienia i zapału w wykonaniu, zbogacali się codzień. Jan chciał wszystko co miał sprzedać i do Włoch powrócić.
— Będę żebrał — mówił — będę żebrał patrząc na cudne ruiny, na arcydzieła mistrzów, mając z kim myślą się i wzruszeniem podzielić. Zostanę cicerone przy jakiéj galeryi, stróżem jakiego pustego pałacu w Wenecyi.
Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/284
Ta strona została skorygowana.
276
WYBÓR PISM J. I. KRASZEWSKIEGO.