Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

269
SFINKS.

Jan żywo wyciągnął rękę ku niemu, podając mu pieniądz, i uciekł.
Obrawszy sobie ubogie mieszkanie na Zamkowéj ulicy, może przez pamięć, że tu mieszkał z Batrani’m, którego polecenie spełnił, modląc się jak umiał na grobie jego matki we Florencyi, — Jan począł myśleć, co pocznie i jak żyć daléj będzie?
Dotąd zadaniem jego była sama sztuka; teraz się odkrywała druga strona, strona czarna zagadki: — zastosowanie sztuki do życia, pogodzenie obojga. Poświęcić się dla materyalizmu korzyści i bytu dobrego, obrócić natchnienie w chleb, godziłoż się? Pomyślawszy, że w téj drodze za zarobkiem nieraz przyjdzie zaprzeć się sztuki, zdeptać myśl i poniżyć się do wyrobów bezdusznych, drżał i oburzał się artysta. W pełni życia, talentu, siły, czuł się usposobionym do tworzenia, do wydania swych myśli; ale w kraju, który mu los wydzielił, jak było użyć talentu? kto go potrafi ocenić? kto go nagrodzi współczuciem? Czasy Stanisławowskiéj stypy przechodziły, walką wrzał kraj cały; obraz i dzieło sztuki w obliczu ważących się wielkich losów ludu, były nikczemne, nieznaczące. Co pozostawało artyście? Czekać i cierpieć.
Tak, ale i żyć było potrzeba.
Jan więc musiał wynijść z apatyi, ruszyć się i szukać chleba.
Wiele go kosztowała robota niestosowna i upokarzająca, którą mu dawano; przecięż zdobył się na odwagę potrzebną, i w dumie znalazł środek do zniżenia się bez skalania. Robił ręką bez duszy, z gorzkim uśmiechem, owe malowania na murze, które kilka tygodni, nieznany nikomu, dla chleba podejmować musiał.