Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

220
WYBÓR PISM J. I. KRASZEWSKIEGO.

różny, że mówiły więcéj niż tysiące słów, niż najrozkoszniejsza muzyka.
Raz zmrużone, łzą zwilżone, przygasłe, zdały się szeptać: „Kocham cię, kocham, umieram z miłości. Luby chodź do mnie! chodź do mnie!”
To znowu jasne, ogniste, otwarte, wołały: „Pragnę, palę się, goreję!”
Czasem z jakiémś błędném marzeniem błąkały się niby nieprzytomne, a pełne wdzięku nieokreślonego, jakby patrzały w inny świat i nie widziały ziemi.
Czasem zwracały się prosto w niebo, szukając w niém zda się pociechy, ratunku w nieszczęściu, litości.
Czasem pływały w łzie srebrnéj, miękkie a gorejące, wyrazem boleści chwytając za serce.
Czasem się śmiały bezwstydne, zalotne, płomienne, szyderskie, rzucały wejrzenia ostre jak sztylety, kłóły jak owe długie szpilki, któremi Angiolina upinała włosy.
Angiolina mogła mieć lat dwadzieścia, ale wyglądała na podziw świeżo: dziecię ulic mniéj się bało czasu, słońca i wzruszeń; na wszystko było już zahartowane od młodu. Biała jéj szyja, osobliwszéj form doskonałości, nieco ozłocona słońcem południa, nie miała tych mdło zielonawych tonów, barw chleba czerstwego, które wielu Włoszkom są właściwe, zdawała się być zdjętą z obrazu Tycyana, pokrytego złotą długich lat patiną. Piersi trochę wzniosłe i spore jak u Bachantek Rubensa, gładkie były jak marmur i jak marmur chłodne; chlubić się zdawały swemi kształty i mało co ukrywały snę pod roztwartą z niechcenia suknią. Ręce i nogi tylko dalekie były od idealnéj doskonałości, ale uchodziły wszakże i nie raziły bezkształtem. Angiolina