Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

113
SFINKS.

kiem, i pracować jak ojciec, i zginąć może jak on, zszargać się jak on. Nędza! nędza! ileż to ona zabija ludzi! ileż geniuszów zjada w zarodku! ileż pożera przyszłości wielkich i jasnych!
— Poczekaj, poczekaj! nie rozpaczaj jeszcze! rzekł wstrząsając nim Adam: będzie na to czas, gdy już żadnego ratunku nie stanie. Próbujmy wprzódy wszystkiego, czego próbować można. Ja trochę, z daleka znam malarza Batrani’ego, byłem parę razy z jednym uczniem u niego. Albo nie! lepiéj samego ucznia tego uproszę: on bogaty i łatwiéj mu będzie przystąpić, bierze lekcye rysunku. Spróbujemy przez niego.
— Któż taki ten twój uczeń?
— O! złote dziecko, wyśmienity chłopiec! Znasz przecię lub przynajmniéj widziałeś Wawrzyńca Szemiakę? On powie Batrani’emu o tobie, on go poprosi, a w najgorszym razie rachuję na niego, że nam musi dać pieniędzy.
— Z wielkiéj łaski Szyrko dziś jeszcze pozwolił mi przenocować u siebie. Wyobraź sobie, jam na jego łasce jak ubogi pod kruchtą! Jutro koniec, jutro nie będę już miał gdzie położyć głowy ani mizernego węzełka...
— A! to od dziś przenoś się zaraz do mnie, zawołał gorąco Adam. Prawda, że nawet chleba podostatkiem nie mam, abym się z tobą podzielił, ale to, co mam, mieszkanie, wszystko — wspólne.
Adam, jak wielu ubogich a pracowitych chłopaków żył, z korrepetycyi; ale ówczesna za nie opłata była bardzo mała. Z niesłychanym trudem ucząc się sam i ucząc drugich, ledwie mógł wystarczyć na stancyjke lichą, jadło mizerne, odzienie zaś raz na rok miał odnawia-