Strona:Wincenty Rapacki - Król Husytów.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dżdżysty i chłodny dzień listopada ma się już ku schyłkowi, ruch na Rynku nie wielki.W sklepach i warsztatach zapalają światła. Na wieży Panny Maryi godzinnik wydzwonił piętnaście. Była to godzina 4. Dzwon się ozwał.Wkrótce kościół wewnątrz zapłonął i rozbrzmiewał nabożnemi pieśni. W tem i na ratuszu ozwały się trąby. Znak zamknięcia bram miejskich. Wkrótce też z różnych stron, przy zapalonych pochodniach, odnoszono na ratusz klucze.
Po błocie toczyła się kolebka zaprzężona w cztery konie, wjechała do Spytkowego domu i zaraz za nią brama się zamknęła. Znać na nią tylko czekano. Zakapturzony człowiek oddalił się pomału i znikł na Grodzkiej ulicy.
W dużej, sklepionej izbie stoją rzędem ławy, jak w kościele, na nich siedzą ludzie zda się różnych stanów, bo jest tam i księży kilku, i ziemian uboższych, i panów, i rycerzy, a nawet mieszczan. Wszyscy wpatrzeni i wsłuchani w mówiącego na podwyższeniu kaznodzieję.
Jest nim Jan z Brzegu.
Głęboko osadzone oczy w łysej już prawie czaszce, świecą w niej, jak pochodnie. Umie on i przymykać te oczy, jak gdyby w omdleniu.Ma twarz tak ruchliwą, że w niej wszystkie odmiany uczucia czytać można. Blednie, to znów mu rumieńcem błyszczy lice. Jest to typ fanatyka. Zarost rzadki na brodzie i wąsach,ale