Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz5.pdf/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ognie sztuczne, przypomni sobie ten deszcz światła, tryskający z mieszania się piorunów, bukietem zwany. Należy sobie wyobrazić ten bukiet nie pionowym, lecz poziomym, rzucającym kule i roznoszącym śmierć. Barykada była pod tym ogniem.
Z obydwóch stron równa stanowczość. Męztwo prawie barbarzyńskie, miało coś w sobie z bohaterskiej srogości, która zaczynała się od ofiary samego siebie. W owym czasie gwardzista narodowy bił się jak żuaw.
Ulica pokryła się trupami.
Na jednym końcu barykady stał Enjolras, na drugim Marjusz. Enjolras, na którego głowie spoczywała cała barykada, oszczędzał się i osłaniał: trzech żołnierzy jeden po drugim spadło w jego kryjówkę, nie spostrzegłszy go wcale. Marjusz przeciwnie walczył odsłoniony i zdawał się nadstawiać pierś na pociski. Dalej niż po pas wychylał się za szczyt barykady. Marjusz był poważny i groźny. Bił się, a zdawał marzyć; było to widmo, nieustannie strzelające z karabina.
Wnętrze barykady tak dalece zarzucone było papierem podartych ładunków, że zdawało się, iż śniegi spadły.
Oblegający mieli za sobą liczbę; powstańcy pozycję. Stali na szczycie muru i piorunowali z bliska żołnierzy, przedzierających się przez trupów i rannych i zaplątanych w stromej barykadzie. Ta barykada, zbudowana przedziwnie, w doskonałem miejscu, mogła z garstką ludzi stawiać czoło całemu legjonowi. Wszelako ciągle w zrastająca mimo gradu kul kolumna oblegających zbliżała się nieubłagalnie i zwolna, krok za krokiem; armia ściskała barykadę, jak śruba blachy.
Ponowiono atak; zgroza wzrastała.
Wówczas na tej kupie kamieni przy ulicy Konopnej wszczęła się walka zacięta. Dziesięć razy przypadano do barykady, nigdy wziąć jej nie mogąc.