Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz5.pdf/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Inspektorze Javert — rzekł — jestem w pańskiej mocy. Zresztą od rana uważam się za twojego więźnia. Nie po to dałem panu mój adres żeby uciekać. Możesz mię zabrać. Ale w przód zrób mi pan jedną łaskę.
Javert zdawał się nie słyszeć. Utkwił w Jana Valjean błyszczące źrenice i podniósł wargi do nosa, co znaczyło dzikie zadumanie. Nakoniec wypuścił Jana Valjean, wyprostował się, ujął garścią pałkę i jakby we śnie, raczej wyszeptał niż wymówił to zapytanie:
— Co tu pan robisz? i co to za człowiek?
Przestał już mówić ty Janowi Valjean.
Jan Valjean odpowiedział, a głos jego zdał się budzić Javerta:
— Właśnie o nim chciałem mówić. Rozporządzaj pan mną jak ci się podoba, ale wprzód dopomóż mi odnieść go do domu. O to jedno proszę.
Twarz Javerta zmarszczyła się, jak to mu się zdarzało ilekroć żądano od niego jakiego ustępstwa. Wszelako nie odmówił.
Pochylił się znowu, wyjął z kieszeni chustkę, umoczył ją w wodzie i otarł nią zakrwawione czoło Marjusza.
— Ten człowiek był na barykadzie — rzekł półgłosem jakby do siebie. Jego to nazywano Marjuszem.
Javert, bliski śmierci, wszystko wysłuchał, wypatrzył i zauważył na barykadzie; prawie konając zbierał wiadomości.
Ujął rękę Marjusza szukając pulsu.
— Jest ranny — rzekł Jan Valjean.
— Zabity — odparł Javert.
Jan Valjean odpowiedział:
— Nie. Jeszcze żyje.