Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz4.pdf/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Odwróciła głowę i wyprostowała się.
Był to on.
Stał z odkrytą głową. Zdawał się blady i wychudły. Zaledwie można było poznać jego czarną odzież. Zmrok osłaniał jego piękne czoło i oczy pokrywał ciemnością. Było coś w nim ze śmierci i nocy pod niewysłowioną zasłoną słodyczy. Na jego twarzy jaśniały resztki zamierającego dnia i myśli ulatującej duszy.
Zdawało się, że nie był jeszcze widmem, a przestał już być człowiekiem.
Kapelusz jego leżał o kilka kroków w zaroślach.
Cozetta bliska omdlenia, nie wydała okrzyku. Cofała się zwolna, czuła bowiem, że ją coś przyciąga. On nie ruszył się z miejsca. Było coś niewysłowionego i smutnego w jego wzroku, czuła to, nie patrząc na niego.
Cozetta cofając się, napotkała drzewo i wsparła się na niem. Gdyby nie to drzewo byłaby upadła.
Wówczas usłyszała jego głos, ten głos, którego w istocie nigdy nie słyszała, zaledwie dolatujący ją wśród szmeru liści:
— Przebacz pani, przyszedłem. Serce mam przepełnione, nie mogłem tak wyżyć dłużej i oto jestem. Czyś pani czytała, com położył na ławce? czy mię cokolwiek poznajesz? czy się nie lękasz? O, ileż upłynęło czasu, czy pani przypomina sobie dzień, w którym na mnie spojrzałaś? było to w Luksemburgu, przy gladjatorze. A dzień, w którym pani koło mnie przeszłaś? było to 17-ego czerwca i 2-ego lipca. Wkrótce rok będzie. Oddawna już pani nie widziałem. Zapytywałem wynajmującej krzesła w kościele, powiedziała, że nie widziała pani. Mieszkałaś pani przy ulicy Zielonej na trzeciem piętrze, w nowym domu: widzi pani, że znam mieszkanie.