Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz3.pdf/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Próbowała śledzić go, idąc za nim, ale Marjusz stąpał lekko i ogromnemi krokami, jakby był hipopotamem, wybierającym się na ściganie dzikiej kozy. W parę minut straciła go z oczu, i zmuszona była wrócić zadyszana, na pół dusząca się od swojej astmy, zła jak pies.
— Czy też to jest sens — mruczała — ubierać się w świąteczne suknie na codzień, i zmuszać tylko ludzi do latania za sobą!
Marjusz udał się jak zwykle do ogrodu Luksemburskiego.
Młoda dziewczyna już się tam znajdowała z panem Białym. Marjusz, udając, że czyta w książce, przybliżył się do nich jak mógł najbardziej, ale i to jeszcze było dość daleko, następnie zawrócił się, by usiąść na tem samem miejscu, gdzie strawił całe cztery godziny na przypatrywaniu się skaczącym w alei wróblom, które nie przestawały świergotać.
Upłynęło od tego czasu parę tygodni. Marjusz poszedł do ogrodu Luksemburskiego, nie już w celu przechadzki, lecz by zasiąść znowu na tem samem miejscu, sam nie wiedząc dlaczego. Raz je zająwszy, już się z niego więcej nie ruszał. Co rano ubierał się w nowe suknie na to, żeby się wcale nie pokazać, i nazajutrz rozpoczynał to samo.
Była ona istotnie cudownej piękności. Jeżeli w czemkolwiek można jej było zrobić zarzut, zakrawający na krytykę, to chyba, że sprzeczność między jej wzrokiem, który był smutny, i uśmiechem pełnym wesela, nadawała twarzy pewien wyraz, jakby nieco obłąkany; co sprawiało, że w pewnych chwilach, ta słodka twarzyczka stawała się dziwną, nie przestając być zachwycającą.