Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz1.pdf/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Słońce chyliło się ku zachodowi, rzucając cień podłużny za najmniejszym kamykiem. Jan Valjean siedział ukryty za krzakiem na pustej równinie. Przed nim na widnokręgu rysowały się Alpy. Dokoła nie widać było nawet dzwonnicy wioski dalekiej. Miejsce to odległe być mogło jakie trzy mile od D. O kilka kroków od krzaku ścieżka przerzynała równinę.
Pogrążony w ponurych dumaniach, straszniejszych od jego łachmanów, nagle usłyszał krzyki wesołe.
Obrócił głowę i ujrzał na ścieżce śpiewającego sabaudczyka, dziesięcioletnie pacholę z kobzą pod pachą i świeszczem w pudełku na plecach.
Jedno z tych miłych i wesołych dzieci, co wędrują po kraju, świecąc nagiemi kolanami przez podarte spodnie.
Śpiewając, chłopczyna czasami się zatrzymał i bawił, rzucając w górę kilka pieniążków, zapewne cały swój majątek. Między tą monetą była jedna sztuka srebrna, czterdziesto-susowa.
Chłopiec, nie widząc Jana Valjean, zatrzymał się przy krzaku i cisnął w górę garść pieniędzy, które dotychczas zręcznie wszystkie chwytał.
Tym razem wysunęła mu się z dłoni sztuka czterdziesto-susowa i potoczyła się ku krzakom Jana Valjean.
Jan Valjean nastąpił na nią nogą.
Ale chłopiec widział gdzie padł pieniądz i przybiegł.
Nie zdziwił go bynajmniej widok człowieka i zbliżył się ku niemu.
Miejsce to było zupełnie samotne. Jak daleko wzrok sięgał, nikogo nie widziałeś na równinie i ścieżce. Dochodziły tylko niewyraźne krzyki wędrownego ptactwa, gromadnie przeciągającego po niebie dalekiem. Chłopiec obrócił się plecami do słońca, które złociło mu końce włosów i rzucało krwawe światło na dziką twarz Jana Valjean.