Strona:Wiadomości Literackie 5 XII 1937 nr 50 (736) wybór.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na jasnem tle wnętrza rozkrzyżowała się sylwetka mężczyzny. Oparty rękami o framugi drzwi, wypatrywał na schody, chwiejąc się nieco. Był w koszuli i w obcisłych kalesonach po kostki, bardzo zgrabny, niby cyrkowiec w trykotach. Spod jego pach wyglądały dwie rozczochrane główki kobiece, dalej majaczył ktoś otyły, z bródką. Wszyscy byli mocno roznegliżowani, zwłaszcza kobiety. Wysmukły dojrzał wreszcie Kamila i spytał zawiedzionym głosem:
— Czego chcesz, chłopak?
— Czy jest pan Czajkowski?
Niewiadomo dlaczego, cała paczka zatoczyła się od śmiechu. Mężczyzna oparł dłonie na kolanach i spytał jakoś płaczliwie, powstrzymując śmiech:
— A bo co?
Znów zaczęli się śmiać jak potępieńcy. Kamil stał w milczeniu z nieporadnie zwieszonemi rękami. Starał się zebrać myśli. Otyły z bródką odsunął kobiety i sapiąc pochylił głowę. Wysmukły powiedział:
— Ja jestem Czajkowski, i innego tu niema! Co masz, list jaki, czy umarł kto? O jedenastej w nocy łazisz po domach... co chcesz, gadaj!
— Ja do pana Czajkowskiego, dozorcy z więzienia na Dzielnej... Ale to nie jest pan.... Taki dziobaty na twarzy... nie mieszka tutaj?
Nowy huragan śmiechu. Gapili się na Kamila jedno przez drugie. Pachniało od nich wódką, potem i perfumami, wszystko razem ostro, oszołamiająco. Mężczyzna nagle zabełkotał, jakby mu uderzyło do głowy:
— Dziobaty nie jestem, weź oczy w garść!... Chodź do środka i przyjrzyj się... pokażemy ci rajskie wesele... manifest zobaczysz taki, że ci oko zbieleje... ktoś cię zbujał... chodź... sałatki z pomidorów zjesz?