Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 56 —

szałem wkrótce słowa: „nie ma go, nie ma, uciékł!“ przeleciałem pędem jedną ulicę, potém drugą; aż nakoniec, przekonawszy się, że już mię nikt nie goni, zwolniłem stopniami bieg mój, a rozgrzany trunkiem i śpieszną ucieczką, z roskoszą oddychałem chłodném wieczorném powietrzem.
Przechodząc tu i owdzie, postrzegłem ogrodnika kończącego dzienną pracę, i zatrzymałem się przed nim na chwilę.
— Dobry wieczór, — rzekłem, — przyjacielu!
— Wieczór dobry, — odpowiedział nie podnosząc oczu, z akcentem północnego mieszkańca.
— Piękny czas, chwała Bogu!
— Niezły, — rzekł tonem obojętnym, jakim zwykle gospodarze i ogrodnicy mówią o najpiękniejszéj pogodzie; potém podniósłszy głowę, jakby chciał dowiedziéć się z kim rozmawia; uchylił pokornie szkocką czapeczkę, i zawołał:
— Co ja widzę! złotem haftowany szystokor, w naszym ogrodzie, i o téj jeszcze porze?
— Złotem haftowany... co?... powtórzcie raz jeszcze.
— Szystokor (Justaucorps); to jest kurteczka z przodu na jeden rzęd zapięta, taka jak macie na sobie. — Nasi paniczowie nigdy jéj nie zapinają, żeby miéć więcéj miejsca na bifsztyk i czerwone wino; — jeść i pić od rana do wieczora, to ich cała robota.
— W waszéj ojczyźnie przyjacielu, gdzie ciężko o kawałek chleba, trudno byłoby podobno pędzić takie życie.
— Bo to prawda! widać, że pan nigdy nie byłeś w Szkocyi. Na czémże u nas zbywa, proszę pana? — gdzie lepsze ryby, lepsze mięso, lepsze ptastwo, lepsze buraki, kapusta i inne ogrodowizny? — ale my żyjemy wstrzemięźliwie, jak Pan Bóg przykazał, wtenczas kiedy oni cały boży