Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/426

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 420 —

zasadzała się na tém, iż wyjąwszy siebie, nikomu mnie okradać me dozwalał.
Odbyliśmy podróż naszą ku północy bez żadnego przypadku, nie było już wówczas ani śladu zaburzeń towarzyszących domowéj wojnie; lecz w miarę jak zbliżaliśmy się do Osbaldyston-Hallu, serce mi się ściskało na samą myśl, że w domu niegdyś brzmiącym okrzykami wesołości, zastanę pustki i ponure milczenie. Aby więc oddalić ile możności tę smutną chwilę, przedsięwziąłem odwiedzić najprzód sędziego Inglewooda.
Trudném było położenie szanownego urzędnika, gdy powstanie rozszerzać się zaczęło. Odświéżona pamięć przeszłości, uczyniła go mniéj niż kiedykolwiek zdolnym wypełniać liczne urzędu swego obowiązki; z czego przecież ta wyniknęła korzyść, że pisarz Jobsohn zniechęcony ciągłą nieczynnością swego pryncypała, rozstał się z nim i znalazł miejsce u niejakiego pana Standish, który świéżo sędzią Pokoju mianowany został. Przywiązanie do protestanckiéj dynastyi, i gorliwość tego ostatniego była tak wielką, że Jobsohn zamiast pobudzania, nieraz ją owszem wstrzymywać musiał w granicach prawem oznaczonych.
Pan Inglewood przyjął mnie uprzejmie, i oddał bez trudności testament stryja mego z wszelkiemi formalnościami sporządzony. — Zrazu rozmawiał ze mną ostrożnie, ale gdy spostrzegł, że chociaż byłem stronnikiem istniejącego rządu, okazywałem jednak litość nad nieszczęściem tych, którzy mieli odmienne polityczne mniemania; rozpoczął pocieszne opowiadanie o tém, co uczynił, a czego nie uczynił w czasie powstania, wymieniając po nazwisku tych, którym odradził połączenia się ze spiskowymi, i tych, na których ucieczkę po stłumienia buntu patrzył przez szpary.
Byliśmy sam na sam i spełniliśmy już na żądanie