Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 281 —
ROZDZIAŁ  XXVII.
Jak oko zajrzy, pustynia do koła:
Ziemia wyschnięta; próżno szukasz cieniu;
Ptak nie przeleci, nie zabrzęczy pszczoła,
Ni się przy chłodnym orzéźwisz strumieniu.
Przepowiedzenie głodu.

Była to pora żniwa, pogoda piękna i orzeźwiająca. Wyszedłem bardzo wcześnie z domu; — stosownie do mego rozkazu, zastałem już Andrzeja i konie przy bramie pana Jarvie, którego mieszkanie nie było zbyt odległe od domu pani Flyters. — Za pierwszym rzutem oka poznałem, że pan Fairservice nie miał już konia, którego otrzymał ze wspaniałéj łaski swego doradcy pisarza Tothope, w zamian klaczy Thornkliffa. W miejscu jego trzymał wychudłą szkapę, i tak chromą, że trzy tylko nogi unosiły ciężar jéj ciała, a czwarta jedynie dla proporcyi wisiała na powietrzu.
— Cóż znowu, — zawołałem niecierpliwie, — gdzież jest koń, na którym przyjechałeś do Glasgowa?
— Przedałem go panie, — rzekł Andrzéj, — była to dychawiczna szkapa; utrzymanie jéj kosztowało więcéj jak sama warta. — Kupiłem tego oto na pański rachunek, ale za bezcen; funt szterling za każdą nogę, to znaczy cztéry za całego konia. Z miejsca chromie trochę; a jak kłusuje! żaden koń mu nie wyrówna, — nazywają go tu Souple-Tam.
— Andrzeju! widzę, że cię grzbiet świérzbi; i jeżeli mi natychmiast nie przyprowadzisz dawniejszego konia, bądź pewny, że poczujesz ciężar mojéj ręki.
Andrzéj jednak mimo moich pogróżek, nie spieszył wykonać rozkazu, utrzymując, że musiałby przynajmniéj gwineę stracić na odhandlowaniu. Lubom nie wątpił, że