Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 259 —

obrony, spojrzał tylko na Campbella, i rzekł z szyderskim uśmiechem:
— Widzisz Mac-Gregorze! sam w przepaść leci, i nie będzie moja wina, jeżeli w nią, wpadnie. — Wszystko gotowe, rozkazy już wydane.
Słowa te obudziły w góralu widoczne pomieszanie. Obejrzał się na wszystkie strony, i rzekł:
— Nigdy nie zniosę, aby ten młodzieniec miał być prześladowanym za to, że broni swego ojca. — W imię Boga i moje własne, rzucam przekleństwo na wszystkich urzędników, sędziów, burmistrzów, szeryfów, konstablów, i całą zgraję oprawców, którzy dręczą biédną Szkocyją przeszło od wieku! — Był czas szczęśliwy, kiedy każdy siebie i praw swoich bronił, a kraj był wolny od téj zarazy! — Ale wracam do tego com powiedział: — sumienie moje niedozwala mi ścierpiéć, aby ten niewinny młodzieniec znosił prześladowanie, i to jeszcze w tak haniebny sposób; wolałbym widziéć was z bronią w ręku walczących, jak przystoi na uczciwych ludzi.
— Sumienie twoje panie Mac-Gregor!... — powtórzył Rashleigh z uśmiéchem. — Zapomniałeś że się oddawna znamy.
— Tak, sumienie moje, — rzekł Campbell, czy Mac-Gregor (bom nie wiedział już, jakie było prawdziwe jego nazwisko), — czuję że mam sumienie, i to właśnie różnicę między nami stanowi. — Co do znajomości naszéj, jeżeli wiész kto jestem, wiesz także dla czegom został tym, kim jestem, — i wierz temu, lub nie, — nie zamienię swego losu z najmożniejszym z prześladowców, którzy nad głową moją me zostawi innego sklepienia, jak niebo! Kto ty jesteś panie Rashleigh? i dla czegoś obrał sobie ten zawód, dowiemy się chyba w dzień ostatecznego sądu. A teraz panie Frank, puść jego kołnierz, bo on prawdę