Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 258 —

— Ba, ba, nie śmiałbym... a to dla czego mój panie? możesz być bogatszym i uczeńszym odemnie, nie przeczę; ale nie jesteś ani piękniejszy, ani bardziéj mężny, ani szlachetniejszego rodu, i nie znajdzie się nikt taki, ktoby powiedział, żeś coś lepszego odemnie. — Nie śmiałbym?... odważyłem się przecież na wiele rzeczy, i tylem przynajmniéj dokazał, ile każdy z was panowie; chociaż zapominam wieczorem o tém, com zrobił rano.
— Pan Frank przyzna, — rzekł Rashieigh ochłonąwszy nieco z zapału, — że sam dał powód do zwady. Cieszę się, że nam przerwano, nim zdołałem ukarać jego popędliwość.
— Jakto? czy pana ranił, — zapytał mię Campbell z troskliwością.
— Odebrałem wprawdzie lekkie draśnięcie, — rzekłem, — ale niedługo cieszyłby się z tego mój krewny, gdybyś mu pan nie przybył z pomocą.
— Trudno zaprzeczyć panie Rashieigh, — rzekł Campbell, — gdybym nie wstrzymał ręki pana Franka, szpada jego zabrałaby znajomość z krwią twoją. Nie trąb więc tak głośno, a pójdź raczéj za mną, usłyszysz nowiny, które uśmierzą twoją gorączkę.
— Za pozwoleniem panie Campbell, — odezwałem się widząc, że chcą odchodzić. — Lubo nie w jedném zdarzeniu odebrałem dowody przychylności pańskiéj, nie mogę wypuścić z rąk tego nędznika, póki mi nie odda papierów ojca mego, które przywłaszczył podstępnie.
— Jak to? — zawołał Campbell, — czyliż nie dosyć że z jednym miałeś do czynienia, chcesz jeszcze dwóch mieć przeciw sobie?
— Chociażby i dwudziestu, nie ujdzie rąk moich, — to mówiąc porwałem Rashleigha za kołnierz. — Zamiast