Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 253 —

zajętych żywą rozmową. To wewnętrzne przeczucie, które nas ostrzega daleko prędzéj niż oko o bliskości osób szczególnie nam miłych lub nienawistnych, wzbudziło nagłe w umyśle moim przeświadczenie, że jeden z nich Rashleigh być musi. Piérwszą moją myślą było, iść prosto ku niemu; drugą, czekać póki sam nie zostanie, a przynajmniéj rozpoznać wprzód towarzyszów jego. — W téj myśli, korzystając ze znacznéj odległości, przeskoczyłem niepostrzeżony przez płot stojący podłuż ulicy.
Młodzi ludzie używali podówczas na ranną przechadzkę płaszczów karmazynowych, wyszywanych bogato złotem lub srebrem, któremi owinięci, zasłaniali zupełnie prawie niższą część twarzy. — Moda ta, równie jak i dość znaczna wysokość płotu, dozwoliły mi zbliżyć się do mego kuzyna, nie ściągnąwszy na siebie szczególnéj uwagi. Jakżem się zadziwił, gdy w jednym z tych, co z nim rozmawiali poznałem tegoż Morrisa, który mię przed sędzią Inglewoodem zaskarżył, a w drugim kupca Mac-Vittie, którego wzrok ponury i złośliwy, tyle mi sprawił odrazy, dnia poprzedniego w kościele.
Trudno byłoby dobrać towarzystwo gorszéj wróżby dla moich własnych i mego ojca interesów. Stanęło mi na myśli oskarżenie Morrisa, które cofnąwszy przez bojaźń, mógł łatwo powtórzyć za namową złośliwych; wspomniałem równie na chytrość bankiera Mac-Vittie, jakiéj dał dowód przez uwięzienie Owena. — Widziałem jak oba naradzali się z człowiekiem, na którego nie mogłem spojrzyć bez zgrozy; który wedle mego przekonania, nie ustępował w niczém głównemu sprawcy wszelkiego złego na téj ziemi.
Jak skoro mnie minęli, udałem się za nimi. Przy końcu ulicy rozłączyli się. — Morris i Mac-Vittie opuścili ogród, a Rashleigh wracał tą samą drogą. — Postanowiłem korzystać z pory, i dopomnieć się o krzywdę ojcu memu wy-