Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 250 —

— Spotkałem go przypadkiem kilka miesięcy temu, w północnéj Anglii.
— A więc panie Osbaldyston, tyle go znasz, co i ja.
— To być nie może panie Jarvie, jesteś przecie krewnym jego; i jak się zdaje przyjacielem.
— Jest tam wprawdzie jakieś między nami pokrewieństwo; ale od czasu, kiedy Rob przestał handlować bydłem, rzadko się z sobą widujemy. — Nieborak! doświadczył wiele prześladowań, i od wielu ludzi! — Ale cóż oni na tém zyskali? — Oto dziś żałują tego; i nie jeden z nich wolałby raczéj widzieć go za trzodą wołów, jak na czele kilkudziesiąt hultajów.
— Ale jakiż jest stan jego, obyczaje, sposób życia?
— Stan? — jest to szlachcic Szkocki; nie ma pod słońcem wyższego stanu. — Co do obyczajów; — ile wiem, — obyczajem jego jest nosić ubiór góralski pomiędzy góralami, a przywdziewać nieco dłuższe suknie, ilekroć do Glasgowa przybywa. — Jaki ma sposób życia? — co to do nas należy, kiedy nas o nic nie prosi? — Lecz nie mam teraz czasu rozprawiać dłużéj o tém, trzeba zaraz przystąpić do interesów pańskiego ojca.
To mówiąc, włożył okulary, i zaczął przeglądać papiery wyjaśniające stan majątku mego ojca, które złożył mu Owen. Jakkolwiek mało posiadałem wiadomości handlowych, łatwo jednak dostrzegłem, że uwagi pana Jarvie trafne i sprawiedliwe przynosiły zaszczyt szlachetności jego uczuć; jednak nieraz poskrobał głowę, gdy przyszedł do bilansu rachunków, jakie miał z domem Osbaldyston i Tresham.
— Może tu być strata, — rzekł nakoniec, — strata dość znaczna dla bankiera z Salt-Market, niech sobie mówią co chcą wasi bogacze z Lombard-Street. — Wyleci tu może nie jedno piórko ze skrzydeł moich. — Nie pójdę je-