Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 231 —

rwał je niecierpliwie z rąk Owena, a usiadłszy bez ceremonii na łóżku, rozkazał służącéj przybliżyć się z latarnią i zaczął czytać, kręcąc głową, marszcząc się i tupając nogami, ilekroć znalazł co przeciwnego oczekiwaniu swemu.
Widząc, że burmistrz był zbyt pogrążony w rachunkach, aby miał spostrzedz, co się koło niego działo, człowiek, który mię tu wprowadził, przedsięwziął wymknąć się bez ceremonii, a dawszy mi znak milczenia, przysuwał się nieznacznie ku drzwiom bez najmniejszego szelestu. Ale czujny urzędnik (daleki od niedbałości sędziego Inglewooda), pomiarkował o co rzecz chodzi, i zawołał:
— Kapitanie Stanchells, — baczność! — zamknij drzwi na klucz, i nie oddalaj się ani kroku!
Nieznajomy zmarszczył czoło i zdawał się gotować do otwartéj wojny; lecz w téj chwili zapadł rygiel ogromnego zamku. Przybrawszy zatém spokojną postać, wrócił nazad wolnym krokiem, usiadł na stojącym w kącie stole i z najzimniejszą krwią świstać począł jakąś piosnkę góralską.
Pan Jarvie, który jak uważałem, łatwo obejmował interesa, skończył przegląd papierów Owena i odezwał się doń temi słowy:
— Pokazuje się panie Owen, że dom wasz zawinił pewną summę pp. Mac-Vittie i Mac-Fin, na skutek układów o kupno drzewa z lasu Glen-Cailziechat (układów które mi z garści prawie wyrwali, a to podobno z twojéj łaski panie Owen, — ale dajmy temu pokój). — Owóż, dom wasz winien im rzeczoną summę, i z tego to powodu zostajesz teraz pod kluczem Stanchellsa. Oprócz téj summy winiliście im może i coś więcéj. — Winniście podobno komuś innemu jeszcze. — Może i mnie samemu Nikolowi Jarvie, burmistrzowi Glasgowa.
— Nie mogę zaprzeczyć, — rzekł Owen, — że w téj