Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 222 —

— Całém sercem, z całéj duszy! — a podniósłszy nieco knot lampy, dał mi znak, abym szedł za nim.
— Czy pan nie idzie z nami? — rzekłem do piérwszego.
— Niepotrzeba, — odpowiedział, — towarzystwo moje mogłoby panu przeszkadzać, a zostawszy tu, potrafię przynajmniéj odwrót zabezpieczyć.
— Niespodziewam się, żebyś mię pan chciał narazić na jakie niebezpieczeństwo.
— Na żadne, któregobym sam nie podzielał, — odpowiedział nieznajomy takim szczerości tonem, że o prawdzie słów jego wątpić nie mogłem.
Udałem się więc za stróżem, który przez kręte schody wprowadził mię na długi i wąski kurytarz, opatrzony z obu stron rzędem drzwi żelaznych. Otworzywszy jedne, wszedł do małego pokoiku, rzucił okiem na leżący w kącie słomiany barłóg, a postawiwszy lampę na stole, rzekł po cichu:
— Śpi biédna istota.
— Biédna istota... Wielki Boże! — pomyślałem, — miałżebym w tém okropném miejscu znaleźć Djanę Vernon?
Spojrzałem na posłanie, i przekonałem się uradowany, że obawa moja była próżna. Ujrzałem twarz ani młodą, ani piękną; część jéj niższą pokrywała siwa, od kilku dni niegolona broda, a głowę czerwona obcisła szlafmyca. — Lecz jakżem się zdumiał, gdy po przebudzeniu się więźnia, rozpoznałem zupełnie odmienne, lecz żywo mię obchodzące rysy przyjaciela mego Owena! — Odwróciłem się natychmiast w bojaźni, aby zobaczywszy mię niespodzianie, nie wydał okrzyku, którymby wszystkich nas o niebezpieczeństwo przyprawił.
Lecz nieszczęśliwy formalista opiérając się jedną ręką