Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 221 —

spełnienia wszelkich rozkazów, które jedynie powyższém porównaniem objaśnić się dają. Zdawało się, że zbytek radości mowę mu odjął. — O!... Ach!... wieki pana nie widziałem!... i inne tym podobne krótkie wykrzyknienia językiem niezrozumiałym, którym się przed wejściem naszém odezwał, to tylko zdołał wyrzec. Nieznajomy przyjmował te osobliwsze powitania poważnie, lecz i dobrotliwie razem; jak monarcha, któremu pochlebstwa dworzan nie są nowością, a jednak płaci za nie wdzięcznym uśmiechem. Podał swą rękę stróżowi i zapytał łaskawie:
— Cóż tam słychać u ciebie poczciwy Dugalu?
— Rany Boskie, — zawołał Dugal stłumionym głosem, spozierając trwożliwie naokoło siebie. — Pan tu, na tém miejscu?... a gdyby któremu z tych oprawców zamarzyło się odbyć przegląd dzisiejszéj nocy?...
Przewodnik mój przyłożył palec do ust i rzekł:
— Nie bój się Dugalu; ręka twoja nie obróci za mną klucza w tém więzieniu.
— Z pewnością że nie — bodaj mi wprzódy po sam łokieć odpadła!... Ale kiedyż wrócisz pan tam? — Nie zapomnij mię ostrzedz, wszak biedny Dugal jest krewnym pana choć w siódmém pokoleniu.
— Dowiesz się o tém Dugalu, niech się tylko spełnią moje zamiary.
— Zaręczam panu, że kiedykolwiek powiesz mi o tém choćby o północy w sobotę, — Dugal rzuci klucze więzienia w oczy komendantowi i pobiegnie za panem, nie czekając do poniedziałku. — Obaczysz pan, że dotrzymam słowa.
Nieznajomy przerwał oświadczenia stróża, przemawiając doń językiem (jak się późniéj dowiedziałem) szkockich góralów. Zapewne uwiadomił go jakiéj żąda posługi, stróż bowiem zawołał skwapliwie: