Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 217 —

życie pana jest tak wielkiéj wagi, aby rękę zabójcy ściągnąć na cię miało?
— Niczego się nie lękam — idźmy.
Wbrew oczekiwaniu memu weszliśmy do miasta, i przesuwaliśmy się jak cienie zmarłych przez ciasne ulice. — Niewyraźne światło księżyca nadawało wyniosłym domom ponurą i olbrzymią postać. Po długiém milczeniu przewodnik mój odezwał się:
— Nie czujesz pan żadnéj obawy?
— Obawy? — rzekłem, — odpowiem panu to samo, coś mi przed chwilą powiedział; życie moje nie jest tak ważném, abym się miał lękać śmierci z rąk zbrodniarza.
— Jesteś jednak w mocy nieznajomego wśród miasta, w którém nietylko nie masz życzliwych sobie, — ale owszem wielu nieprzyjaciół.
— Nie lękam się nikogo, gdy mam broń przy boku.
— Ja jéj nie mam wprawdzie, ale śmiała ręka potrafi broń znaléźć w potrzebie. — Mówisz że nieczujesz żadnéj obawy — lecz gdybyś wiedział kto ci towarzyszy, żadrżałbyś może od strachu!
— Bynajmniéj; nigdy bojaźń do serca mego nie miała przystępu.
— Być może, a jednak miałbyś sprawiedliwy powód do obawy, gdyby cię ujrzano w towarzystwie człowieka, którego imię wyrzeczone po cichu w tém samotném miejscu, zdołałoby podnieść nawet martwe głazy tych gmachów, które nas otaczają! — Na którego głowie połowa mieszkańców Glasgowa zakłada przyszłe szczęście swoje jakby na odkrytym niespodzianie skarbie! — którego ujęcie, uradowałoby stolicę więcéj może, jak odniesione we Flandryi zwycięztwo.
— Jakież imię, podobną trwogą i nienawiścią zdołałoby przejąć kraj cały? któż jesteś?