Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 216 —

ków, zatrzymałem się spojrzałem raz jeszcze na nieznajomego, rozważając czyli mam pójść za nim. Zbliżył się do końca mostu, — stanął; — potém zwróciwszy się nagle szedł znowu ku mnie wolnym krokiem. — Tą razą, — pomyślałem sobie, — mogę już śmiało przemówić do niego; jakoż gdyśmy się powtórnie spotkali, rzekłem:
— Późnéj jak widzę, używasz pan przechadzki.
— Oczekuję tu na kogoś, podobnie jak pan Frank Osbaldyston.
— To więc pan naznaczyłeś mi dziś rano to miejsce i tę godzinę? Cóż mi pan chce powiedziéć?
— Chodź za mną, a dowiesz się o wszystkiém.
— Nim pójdę, muszę wiedziéć kto pan jesteś i czego żądasz ode mnie?
— Jestem człowiek i chcę panu zrobić przysługę.
— Człowiek? to nadto ogólna odpowiedź.
— Musisz pan jednak poprzestać na niéj — innéj ci dać nie mogę. — Ten którego pozbawiono imienia, przyjaciół, ojczyzny; który niéma gdzie schronić głowy przed burzą, jest również człowiekiem, jak ten, który we wszystko opływa.
— Prawda, — lecz przyznasz sam, że podobne uwagi nie mogą wzbudzić zaufania.
— Nic innego przecież nie dowiesz się ode mnie! wybieraj więc jedno z dwojga, — iść za mną, — lub pozostać na tém miejscu, bez otrzymania objaśnień, które ci obiecałem.
— Czy nie możesz tu mi ich udzielić?
— Nie moje usta, lecz własne oczy pana uwiadomić go powinny o tém, co wiedziéć pragniesz.
Nieznajomy przemawiał do mnie zimno i obojętnie, jakby się wcale nie troszczył, czy mu zaufać zechcę.
— Czegóż się lękasz? — rzekł zniecierpliwiony, — czy