Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 188 —

jak tylko w Glasgowie staniemy. Ale kiedyż pan myśli wyjechać?
— Jutro, jak świt!
— To trochę za prędko, gdzież ja dostanę szłapaka?... Poczekajno pan... tak... mam już, mam.
— Więc o piątéj rano Andrzeju, spotkamy się przy końcu wysadzanéj ulicy.
— Niech się pan nie turbuje, nie zrobię zawodu, a nawet jeśli pan chcesz posłuchać mojéj rady, jedźmy dwoma godzinami wprzódy, znam drogę doskonale, trafię we dnie czy w nocy, choćby mi oczy zawiązano.
Przystałem chętnie na radę Andrzeja, i już ułożyliśmy, wyjechać o trzeciéj, gdy przyszły mój towarzysz znalazł jeszcze jedną trudność.
— Ale te strachy, — zawołał; — te przeklęte strachy! gdyby się im podobało zastąpić nam drogę o tak rannéj porze? — Nie radbym spotkać się z niemi dwa razy w ciągu jednego dnia.
— Nie lękaj się Andrzeju gości tamtego świata; jest i na tym dość szatanów, którzy potrafią ci tyle sztuk wypłatać, jakby mieli na usługi całą straż przyboczną Lucypera.
Domówiwszy tych słów, które mi własne położenie natchnęło, opuściłem mieszkanie Andrzeja, i wróciłem do zamku.
W oka mgnieniu zrobiłem potrzebne przygotowania do drogi, nabiłem pistolety, i rzuciłem się na łóżko, chcąc parę godzin wypocząć przed długą i przykrą podróżą. Zmordowany niespodzianém i bolesném wzruszeniem, jakiego w tym dniu doznałem, wpadłem nad moje oczekiwanie w głęboki sen, z którego się jednak przebudziłem, gdy zegar wieżowy uderzył drugą po północy. — Wstałem natychmiast, skrzesałem ogień, i napisałem list do stryja;