Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 187 —

— Wielmożny pan miałbyś wzgląd na czas i trudy?
— Powiadam ci, że nagrodzę sowicie temu, coby mi chciał towarzyszyć, — idzie mi nadewszystko o pośpiech.
— Dziś niedziela, — rzekł Andrzéj podnosząc w górę oczy, — o światowych rzeczach mówić niewolno, — inaczéj zapytałbym pana, coby téż dostał człek pewny, któryby pana doprowadził na miejsce, a w drodze potrafił nazwać każdą wioskę, każdy zamek, i nadto jeszcze opisał cały ród mieszkającego w nim dziedzica, począwszy od dziadów, pradziadów?
— Nie potrzebuję tak wiele: dosyć mi wiedzieć o drodze, za ukazanie któréj zapłacę przewodnikowi wszystko co sprawiedliwie zażądać może.
— Wszystko, a nic, to na jedno wychodzi: a człowiek o którym powiadam, zna każdą ścieżkę, każdą górkę, każdy...
— Mój Andrzeju, ja nie mam czasu; — ale ty sam się ułóż o cenę.
— A! to co innego, otóż kiedy mam powiedziéć prawdę, człek ten, — jest to ja.
— Jak to? więc chcesz porzucić służbę?
— Jużem kiedyś powiedział, że dawno pragnę rozstać się z moim panem, — to jest prawie od chwili jakem doń przystał, — ale co teraz to już niezawodnie porzucam, lepiéj późno jak nigdy.
— Ale cóż będzie z pensyją która ci należy?
— No i cóż robić, — przyjdzie zapewne coś stracić, ale przedałem jabłka i mam jeszcze pieniądze u siebie, chociaż stary baron, a raczéj jego komissarz napierał mię, abym je oddał, jak gdyby to był skarb jaki! — Potém, dano mi cokolwiek na zakupienie nasion. — Potém... słowem, będzie to prawie kwita; a do tego spodziéwam się, że wielmożny pan nagrodzi poczciwemu słudze wszelkie straty,