Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 146 —
ROZDZIAŁ  XIV.
To światło błyska w oknie drogiéj mi osoby:
Lecz czemuż je tam widzę śród północnéj doby?
Stara ballada.

Życie jakie pędziliśmy w Osbaldyston-Hallu zbyt było jednostajne, aby na szczegółowe opisanie mogło zasługiwać — Djana Vernon i ja, spędzaliśmy większą część czasu na wspólnéj nauce; reszta rodziny zajmowała się jak zwykle stosownemi do pór roku rozrywkami, do których my niekiedy należeliśmy. — Stryj mój jak wielu innych, do wszystkiego zczasem przywykał; przywykł więc nieznacznie i do mnie, tak dalece nawet, iż mnie polubił; i gdybym na wzór Rashleigha, korzystając z nieczynności barona, objął nieznacznie zarząd całego majątku, możebym większe jeszcze łaski u niego pozyskał. — Ale chociaż piórem mojém i wiadomościami arytmetycznemi zawsze służyłem stryjowi, ilekroć wypadło napisać do sąsiada, lub zrobić obrachunek z dzierżawcą, nie miałem jednak chęci wyręczać go we wszystkich domowych zatrudnieniach; i dla téj przyczyny, aczkolwiek zacny starzec przyznawał, że synowiec Frank jest zdatny i dobry chłopak, przecież dodawał, zwykle, że dopiéro teraz czuje, jak wielkie miał z Rashleigha wyręczenie.
Jest to bardzo nieprzyjemną rzeczą, żyć w niezgodzie z rodziną, pośród któréj mieszkać jesteśmy zniewoleni; usiłowałem zatem przezwyciężyć niechęć moich krewnych ku mnie: — zamieniłem mój galonowany kapelusz na myśliwski kaszkiet, i tym sposobem pozyskałem względy Johna — ujeździłem dzikiego konia, i nabyłem szacunek Dicka — nakoniec kilka zakładów zręcznie przegranych