Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 121 —

z porządku Thornkliffa, i poruczył mu zaszczyt przedłużenia znamienitego Osbaldystonów rodu.
— Ta panienka, — rzekłem udając dość niezgrabnie daleką od serca mego wesołość, — wolałaby sobie zapewne obrać niższą jeszcze gałęź szczepu téj rodziny.
— Nie wiem o kim chcesz mówić, — odpowiedział Rashleigh, — Dick o grze tylko myśli. John jest istny parobek; Wilfredowi brakuje niejednéj klepki, — słowem przyznać trzeba, że ojciec mój nie mógł lepszego zrobić wyboru dla biédnéj Djany.
— Zapomniałeś o synu, z którym mam szczęście rozmawiać w téj chwili.
— Powołanie duchowne, któremu poświęcić się miałem, wyłączało mię z grona kandydatów; inaczéj, nie mogę zataić, że odebrawszy staranne wychowanie, byłbym może zdolniejszym od braci moich na nauczyciela i opiekuna miss Vernon.
— Tak, i ona zapewne, — rzekłem, — podziela również to zdanie.
— Bardzo wątpię, — odpowiedział Rashleigh z takim wymuszeniem, które zdawało się raczéj potwierdzać, niż zbijać moje domysły; — przyjaźń to tylko sama — przyjaźń była jedynym węzłem, który nas łączył; ożywiała ją czuła wdzięczność ucznia dla nauczyciela; — lecz miłość nie znalazła do serc naszych przystępu; powiedziałem już, że rozsądek wcześnie mi przybył na pomoc.
— Nie będąc wstanie prowadzić dłużéj tak przykréj dla mnie rozmowy, pożegnałem może zbyt nagle Rashleigha, zamknąłem się w moim pokoju, i przebiegając szybkim krokiem całą jego długość, szarpany najżywszą niespokojnością, powtarzałem głośno wszystkie wyrazy Rashleigha, które mię najwięcéj ubodły. — Czułe... gorące... tkliwe przywiązanie... miłość!... — Diana Vernon —