Strona:Walgierz Aryman Godzina (Żeromski).djvu/052

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przyleć w huku płomiennym, Świstu-Poświstu! Boże-rycerzu! Uderz w zhańbione oczy moje piorunem miecza i rozwal gromem czoło plugawe!
Wypal żagwią ognistą nędzną siłę widzenia! Niech już oczy moje nie widzą! Zagłusz nikczemne uszy gromem wojennym! Niech już ogłuchnę na wieki!
Zatop krynicę niewolniczych łez górnemi wodami, Lelu-Polelu! Niech już na wieki ustaną...
Nie przyjdą ku pomocy bogowie.
Jasny jest błękit niebios, trwa cisza, — a Pogoda udziela łaski swej Wiślimierzowi...
Tedy Walgierz przeklnie bogi i straszliwą zniewagę ciśnie w niebiosa. Zatrzasło się jego serce i zawarło, — mózg się wywrócił. Ciało, skręcone w kłąb, popadło w bydlęcy sen, w sen niedźwiedzia, poszarpanego od psów.
Tak miną dnie, tak miną noce.
W godzinach zniewag, o każdej porze dnia, w każdym momencie wieczora Walgierz o jednem śni. O jednem śni...
Pociąga ramieniem łańcuch, pociąga łańcuch... A od pracy długotrwałej, niestrudzonej, stały się ogniwa łańcucha czujące tak samo, jak stawy, ścięgna i więzy ramienia. Wydłużyły się kości, rozciągnęły się żyły i przeszły w skręty żelaza. Dłoń czuje żyłami i zna kośćmi każdy ruch ogniw, wie do cna siłę haków. Jest łańcuch, niby wydłużona, bolesna ręka. Myśl pod maską snu i pod figurą upadku ciała śledzi wciąż jedno. Tam w górze macica śrubna, wkręcona w żelazny słup... Nie widzą jej oczy, nie dotyka jej ręka, lecz zna ją myśl. Wciąż niestrudzone, bezsenne, obłąkane