Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stasiek jednak wiedział dobrze, iż buty były dużo droższe. Do schowania zaś pieniędzy był on zupełnie niezdolny. Co prawda, nie miał ich nawet gdzie chować, możliwość zostania kapitalistą nie wchodziła wcale do prawdopodobieństw jego położenia, nie dziw więc, że zastała go nieprzygotowanym. Dotąd obywał się wesoło bez wszystkiego, czego nie posiadał, gdyby przecież zastanawiał się chwilę nad sposobem użycia pieniędzy, byłby ocenił całą swoją nędzę. Nie zastanawiał się jednak.
— Co mi tam — mruknął.
Podrzucił w górę papierek, podskoczył na jednej nodze i schwytał go dłonią w powietrzu.
— Ot — szepnęła przechodząc jakaś kobieta — zgubisz pieniądze. Dałbyś lepiej matce do schowania.
Słowa te uderzyły Staśka. A gdyby poszedł do matki ze swoim rublem? Czuł, że ta suma w jego ręku zrobiłaby pewne wrażenie na ojczymie, był dumny z jej posiadania. Zresztą przywykł iść za pierwszym popędem, który u niego był niepowstrzymany i bez namysłu biedz zaczął ku Bednarskiej ulicy.
Było to w porze dni najkrótszych. Na ulicy panował dzień, ale w mieszkaniach pracowitych ludzi zapalały się już światła. Świeciło się też w mieszkaniu krawca. Stasiek zatrzymał się chwilę na dziedzińcu, było mu jakoś dziwno, serce w piersi biło mu jakby młotem, a kolana